środa, 12 lipca 2017

Afryka od pierwszego wejrzenia

Ludzi jest pełno. Już o godzinie 6 rano Kabwe tętni życiem. Wszyscy gdzieś spieszą. Dzieciaki w starannie przygotowanych mundurkach podążają równym krokiem do szkoły. 

Na poboczu kwitnie handel. Obok tak zwanego sklepu meblowego, czyli rozłożonych na piachu łóżek, leżą płyty nagrobkowe. Co chwila spotyka się budki przydrożne, z warzywami, owocami czy nawet rzeczami, które dla nas – białych wydawałyby się śmieciami, nieposiadającymi wartości. W powietrzu wyczuwa się zapach palonej trawy i ziół, który wraz z unoszącym się, czerwonawym pyłem piasku przydrożnego tworzy niesamowitą aurę.





Klimat pomimo pory zimowej jest dla nas przyjazny. Podobny do tego w Polsce. Rankiem wita nas delikatny chłód, ale gdy tylko wstanie słońce, a następuje to momentalnie, około godziny 6.30, zaczyna robić się coraz cieplej. Ludzie ubierają się przeróżnie, większość podobnie jak my, w Europie, z tym, że bardziej lubują się w kolorach jaskrawych, pełnych życia. Kobiety natomiast noszą piękne, zdobione, barwne chitenge – są to duże kawałki materiału, o najrozmaitszych funkcjach – tutaj w większości występują jako spódnice lub nosidełka dla dzieci. Każdy stara się zrobić coś z niczego. Nawet jeżeli nie stać go na ubranie, okryje się kawałkiem materiału, torebkami plastikowymi. Trzeba mieć niemało odwagi, samozaparcia     i pomysłowości, żeby przeżyć z dnia na dzień.






Pozytywnie zaskoczyła nas otwartość Zambijczyków. Dwie białe Polki – tzw. Muzungu zwracały na siebie uwagę. Ale było to raczej czyste zaciekawienie, niż niechęć. W drodze pozdrawiano nas i witano uśmiechem. Brak jest anonimowości. Każdy z uśmiechem na twarzy woła: Good morning. How are you?

Na ulicach panuje gwar, przeplatają się głosy, śmiechy, krzyki, głośna muzyka          i odgłosy jadących samochodów. Miasto tętni życiem do późnej nocy.

Martyna i Aga

czwartek, 6 lipca 2017

18 godzin

3 lipca rozpoczęłyśmy podróż w nieznane. Docelowo znałyśmy miejsce naszego pobytu, jednak nie wiedziałyśmy, czego możemy się spodziewać ze strony mieszkańców Kabwe, misjonarzy oraz dzieci.

Będąc jeszcze w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie, otrzymałyśmy specjalne błogosławieństwo podczas Mszy Św. Dopiero wtedy poczułyśmy, jak duża odpowiedzialność na nas spoczywa, ale też, jak cenny dar otrzymałyśmy. Teraz to my mamy świadczyć o Jezusie Chrystusie, być posłuszne słowom Psalmu: ,, Idźcie i głoście światu Ewangelię”.

W czasie pobytu w ośrodku i wielokrotnym przepakowywaniu walizek, miałyśmy okazję rozmawiać z wieloma byłymi wolontariuszami oraz misjonarzami. Ich oczy świeciły radością i tęsknotą, gdy przypominali sobie chwile spędzone w Afryce. Już to dodawało nam otuchy i napełniało przekonaniem, że chwile spędzone na placówce będą niezapomnianym czasem w naszym życiu.

Całkowita podróż trwała ok. 18 godzin. Pierwsza przesiadka miała miejsce we Frankfurcie, gdzie dałyśmy radę szybko się przesiąść dzięki ogarnięciu Ks. Macieja. Najdłuższy lot, pomiędzy Frankfurtem a stolicą Etiopii, w większości przespałyśmy. Zaskoczyły nas smaczne posiłki oraz uroda młodziutkich stewardes z Etiopii.

Na lotnisku mieniło się od wielokulturowości. Spotkałyśmy zarówno ludzi w nowoczesnych, eleganckich garniturach, jak i w tradycyjnych, kolorowych, plemiennych strojach.



Po krótkim czasie rozpoczęłyśmy ostatni lot w kierunku zambijskiej ziemi. Uderzył nas ogrom przestrzeni, płaskich, rozciągających się i niezagospodarowanych terenów. Po kontroli żółtych książeczek ze szczepieniami przyszła kolej na kupno wiz turystycznych. Tutaj dopiero poczułyśmy afrykański styl bycia, pełną radosnego zamieszania dezorganizację. Ciężko było także zrozumieć tutejszy akcent, ale przyjazne usposobienie Zambijczyków, uśmiech na twarzy i cierpliwość wobec turystów dodawały nam odwagi.




Zwieńczeniem podróży było przywitanie się z Ks. Michałem Wziętkiem - dyrektorem placówki salezjańskiej w Kabwe i naszym opiekunem podczas wolontariatu misyjnego. Jego uśmiech na twarzy, mocny uścisk i ciepło bijące z wewnątrz zdawały się być dobrym znakiem na resztę pobytu w Afryce.

Aga i Martyna

niedziela, 2 lipca 2017

Dziękować nie przestanę

Wylot na misje z pewnością nie jest prostą sprawą. Trzeba ogarnąć wiele aspektów organizacyjnych, kwestii finansowych i innych. No ale przede wszystkim konieczny jest cel i wizja działania, które chce się podjąć na placówce. Te rzeczy rodzą się w człowieku, który zostanie odpowiednio przygotowany, to znaczy przejdzie właściwą formację.
Właśnie za to chciałam podziękować Salezjańskiemu Ośrodkowi Misyjnemu w Warszawie. Księża, siostry zakonne, koordynatorzy i wolontariusze pomagali wzrastać nam w wierze, dojrzewać, poznawać problemy ludzi z najuboższych zakątków Ziemi, otwierać się na drugiego człowieka. Ośrodek ten w ciągu ostatniego roku stał się dla nas prawdziwym domem.




http://misjesalezjanie.pl/nasz-zespol/ 


Nieocenionym i zaskakującym wsparciem wykazali się także moi rodzice. Spodziewałam się większych trudności w przekonywaniu ich do wizji mojego wyjazdu. Tym bardziej, że studiuję na drugim końcu Polski i nie jestem częstym gościem we własnym domu.
Ich pomoc nie tylko ułatwiła mi ogarnięcie całego rozgardiaszu pakowania się, ale, co najważniejsze, utwierdziła mnie w przekonaniu, że moja decyzja jest słuszna. Szczególnie moja mama wie, jak dużo jej zawdzięczam, od pomocy w znalezieniu środków finansowych, po wymyślenie nazwy bloga :)

Kolejne ukłony kieruję w stronę Pana Dariusza Szustka - Burmistrza mojego rodzinnego miasta - Łukowa. Bez wahania zadeklarował się pokryć koszty biletu lotniczego. Dzięki temu mogę przeznaczyć odłożone na ten cel środki na potrzeby dzieci i młodzieży slumsów w Makululu.

Jako studentka medycyny, pragnę także nieść pomoc medyczną mieszkającym tam ludziom. Umożliwili mi to między innymi studenci mojej uczelni - Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu, którzy hojnie wsparli zorganizowaną zbiórkę leków i sprzętu medycznego.








Tak duże zaangażowanie wielu ludzi stanowi dodatkową motywację do oddania się powierzonej mi pracy w 100%.
Martyna

sobota, 1 lipca 2017

Do wylotu 2 dni...

Wszyscy pytają mnie, czy się nie boję. Czy nie obawiam się przeskoku kulturowego, bariery językowej, chorób tropikalnych i mnóstwa niebezpieczeństw, bo przecież ,,Afryka to nieznany i dziki kontynent ..." ?

Nie. Odpowiadam przecząco. Raczej nie należę do chojraków, nie żyję w sposób nieodpowiedzialny czy naiwny, ale wiem, jak zachować się w różnych sytuacjach, potrafię przewidywać konsekwencje no i przede wszystkim nie będę skazana na samą siebie. Będą otaczać mnie dobrzy ludzie, przyjaciele, w każdej chwili gotowi ruszyć z pomocą. Ale o nich w innym poście. Teraz chciałabym napisać o tym, co mnie porusza, co napełnia mnie lękiem.

Boję się swojej niemocy, bezsilności w spotkaniu z drugim Człowiekiem. Czy posiadam ,,narzędzia", dzięki którym będę w stanie mu pomóc? A może to On bardziej pomoże mi...

Przypomina mi się sytuacja z pierwszych spotkań w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie. Pisemnie trzeba było odpowiedzieć na kilka pytań. Pozornie błahostka. Do czasu... Pytanie ,,dlaczego chcesz jechać na misje?" pozwoliło mi zrozumieć, jak dużo ja sama oczekuję od tego wyjazdu. I nie chodzi o to, ile mogę dać, ale raczej o to, ile zyskam. Otóż to, zyskam bogactwo niematerialne, wewnętrzną dojrzałość, inne spojrzenie na świat, otworzę szeroko oczy i dopiero teraz zobaczę to, co do tej pory, nie tylko było dla mnie zakryte, ale nawet nie istniało.

Liczę, że wyjazd ten będzie dla mnie ,,wyjściem z europejskiego zaduchu, z ciasnego przedsionka, umeblowanego z przepychem, ale bez gustu". Wierzę, że zobaczę świat, takim, jakim stworzył go Bóg.  Świat prawdziwy, świadomy swoich słabości, ale też przekonany o swoim pięknie, pozbawiony sztucznego dążenia do ideału, otwarty na człowieka, traktujący różnorodność i indywidualizm jako cenny dar.

Przez okres najbliższych 3 miesięcy będę wraz z Agnieszką prowadziła tego bloga. Mam nadzieję, że nasze wewnętrzne dojrzewanie będzie widoczne w każdym kolejnym poście.

Martyna