czwartek, 3 sierpnia 2017

Ching’ombe na końcu świata

Jedną z najpiękniejszych wycieczek, którą odbyłyśmy, była wyprawa do Ching’ombe. W linii prostej z Kabwe nie tak daleko, trasę można by pokonać w 3-4h. Ale koniec z myśleniem europejskim. W Afryce to droga ważniejsza jest niż odległość. Wybiera się trasy przejezdne na daną chwilę. Wraz z przystankami i posiłkiem, jazda trwała cały dzień. Jazda też nie jest najwłaściwszym słowem, bo nie oddaje głębi i bogactwa przeżyć, których doznałyśmy. Był to proces, przemiana wewnętrzna, podróż w głąb nieznanego.

Szybka decyzja, nadarzyła się okazja, więc trzeba było ją wykorzystać. Wciąż jeszcze świeże, niezmęczone, pachnące Polską, usłyszałyśmy, że jedziemy na kilka dni do buszu. Ugości i przetransportuje nas polski misjonarz – ks. Wojtek. Niezwykle pozytywny, dowcipny, inteligentny i zaradny człowiek.




Umieszczono nas na pace, która była częścią ogromnego samochodu. Maszyna ta nie tyle jechała, co pożerała drogę, tratowała drzewa, przecinała rzeki. W takiej kompanii nawet busz nie wydawał nam się straszny.

Otoczone tysiącem rzeczy, solidnie umocowanych, by przetrwały podróż, wyruszyliśmy. Po pewnym czasie asfaltowa droga ustąpiła szerszej, piaszczystej. Łagodne falowanie samochodu, piękne rośliny, wciąż zielone drzewa otoczone wyschła trawą, zapachy ziół, spalonej trawy, wiatru cieszyły nasze zmysły. Wszechobecny, rudawy pył ziemi tańczył w promieniach słońca i wzbijał się nad każdą dziurą, w którą wpadał samochód. Czułam się jak na statku, łagodnie niesiona przez fale, naprzeciw przygodzie.

Afrykańskiego nieba nie sposób porównać z żadnym innym. Ma w sobie niezwykłą głębię, przestrzeń, inny poziom nasycenia barw. Jego wygląd zmienia się dramatycznie dwa razy w ciągu doby, o świcie i wieczorem. Gdy jechałyśmy już późną nocą, wystarczyło podnieść głowę i spojrzeć do góry, by znaleźć się w innym świecie. Rozświetlone niebo miało w sobie coś hipnotyzującego. Dawało wrażenie zarówno bardzo bliskiego, na wyciągnięcie ręki, jak i odległego, tajemniczego i niedostępnego. Miliony gwiazd wypełniały każdą wolną przestrzeń, przemieszczały się, zlewały i rozszczepiały.

Wiatr zrobił się chłodny, przynosił zapachy ognisk, przyrządzanego jedzenia, głosy ludzkie, muzykę, śpiew owadów. Krajobraz pozbawiony promieni słonecznych wydawał się bardziej dziki, nieokiełznany przez człowieka. Drzewa posępnie zwieszały gałęzie, nad wszystkimi królowały majestatyczne baobaby. Zastanawiałam się jak dużo tajemnic, dzikich zwierząt, niebezpieczeństw skrywa w sobie wysoka, sucha trawa słoniowa.

Dojechaliśmy na miejsce po północy. Miejsce malownicze, niedostępne dla każdego, bo otoczone górami, dlatego też tak bardzo atrakcyjne i dziewicze. Doskonale pamiętające swoich dobrodziejów -  jezuitów, ks. Kardynała Adama Kozłowieckiego.
Przyszło nam spać na szycie góry, w domku wolontariuszy. Nie byliśmy sami, w nocy słychać było chichot hieny, a po ścianach chodziły niemałe, płaskie pająki.

Widok gór o wschodzie słońca, który następował dokładnie o 6.28, zapierał dech w piersiach. Ogromna tarcza słoneczna początkowo leniwie i nieśmiało wychylała się zza wierzchołków, by po chwili zdecydowanie już zwiastować początek nowego dnia, początek życia.

Nieduży kościół, szkoła prowadzona przez Blue Sisters, budynki parafii i rozległe, żywo zielone pola fasoli, często odwiedzane przez pawiany i inne małpy, tworzyły harmonijną całość. Dalej, wzdłuż drogi mieściła się klinika, otwierana tylko w razie potrzeby, oraz chatki tutejszego plemienia – Lala.



Miałyśmy okazję przedzierać się przez busz, pływać w wodospadzie, oglądać gorące źródła, jeść mięso krokodyla. Podczas pomagania w karczowaniu drogi, czyli wyschniętego dna rzeki, zobaczyłyśmy antylopy, zebrę, małpy – w tym bardzo liczne pawiany oraz piękne, kolorowe ptaki oraz tylko ślady hipopotamów i krokodyli.










Droga powrotna stała się dla nas prawdziwie survivalowym wyczynem. Wracaliśmy krótszą, bardziej malowniczą ale wymagającą, górską trasą. Nie wystarczyło trzymać się rękoma, używałyśmy do tego także nóg, a i tak przez większość czasu nasze ciała skakały w powietrzu.






Tak bajkowe, niezepsute i niezagłuszone przez cywilizację miejsca, przesiąknięte żywą historią, zaczynają należeć w Afryce do rzadkości. Zdajemy sobie sprawę, jak wielkie miałyśmy szczęście, że mogłyśmy tam przez kilka dni mieszkać.
Martyna 

2 komentarze:

  1. Świetnie dziewczyny! To musiała być niezwykła podróż, brawo za odwagę ;)
    Pamiętam o Was w modlitwie i serdecznie pozdrawiam!!!
    Ola

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej... Ksiadz Wojtek, Chingombe!!! :-)
    My jechałyśmy tą samą trasą. Jadąc przez góry pomiędzy nami na pace jechał... sedes dla sióstr, który podobnie jak my podskakiwał na każdym kamieniu. Ostatecznie siostry dostały kibelek w całości. :-D

    OdpowiedzUsuń