Jedną z najpiękniejszych wycieczek, którą odbyłyśmy, była
wyprawa do Ching’ombe. W linii prostej z Kabwe nie tak daleko, trasę można by
pokonać w 3-4h. Ale koniec z myśleniem europejskim. W Afryce to droga
ważniejsza jest niż odległość. Wybiera się trasy przejezdne na daną chwilę.
Wraz z przystankami i posiłkiem, jazda trwała cały dzień. Jazda też nie jest
najwłaściwszym słowem, bo nie oddaje głębi i bogactwa przeżyć, których
doznałyśmy. Był to proces, przemiana wewnętrzna, podróż w głąb nieznanego.
Szybka decyzja, nadarzyła się okazja, więc trzeba było ją
wykorzystać. Wciąż jeszcze świeże, niezmęczone, pachnące Polską, usłyszałyśmy,
że jedziemy na kilka dni do buszu. Ugości i przetransportuje nas polski
misjonarz – ks. Wojtek. Niezwykle pozytywny, dowcipny, inteligentny i zaradny
człowiek.
Umieszczono nas na pace, która była częścią ogromnego
samochodu. Maszyna ta nie tyle jechała, co pożerała drogę, tratowała drzewa,
przecinała rzeki. W takiej kompanii nawet busz nie wydawał nam się straszny.
Otoczone tysiącem rzeczy, solidnie umocowanych, by
przetrwały podróż, wyruszyliśmy. Po pewnym czasie asfaltowa droga ustąpiła
szerszej, piaszczystej. Łagodne falowanie samochodu, piękne rośliny, wciąż
zielone drzewa otoczone wyschła trawą, zapachy ziół, spalonej trawy, wiatru
cieszyły nasze zmysły. Wszechobecny, rudawy pył ziemi tańczył w promieniach
słońca i wzbijał się nad każdą dziurą, w którą wpadał samochód. Czułam się jak
na statku, łagodnie niesiona przez fale, naprzeciw przygodzie.
Afrykańskiego nieba nie sposób porównać z żadnym innym. Ma w
sobie niezwykłą głębię, przestrzeń, inny poziom nasycenia barw. Jego wygląd
zmienia się dramatycznie dwa razy w ciągu doby, o świcie i wieczorem. Gdy
jechałyśmy już późną nocą, wystarczyło podnieść głowę i spojrzeć do góry, by znaleźć
się w innym świecie. Rozświetlone niebo miało w sobie coś hipnotyzującego.
Dawało wrażenie zarówno bardzo bliskiego, na wyciągnięcie ręki, jak i
odległego, tajemniczego i niedostępnego. Miliony gwiazd wypełniały każdą wolną
przestrzeń, przemieszczały się, zlewały i rozszczepiały.
Wiatr zrobił się chłodny, przynosił zapachy ognisk, przyrządzanego
jedzenia, głosy ludzkie, muzykę, śpiew owadów. Krajobraz pozbawiony promieni
słonecznych wydawał się bardziej dziki, nieokiełznany przez człowieka. Drzewa
posępnie zwieszały gałęzie, nad wszystkimi królowały majestatyczne baobaby. Zastanawiałam
się jak dużo tajemnic, dzikich zwierząt, niebezpieczeństw skrywa w sobie
wysoka, sucha trawa słoniowa.
Dojechaliśmy na miejsce po północy. Miejsce malownicze, niedostępne
dla każdego, bo otoczone górami, dlatego też tak bardzo atrakcyjne i dziewicze.
Doskonale pamiętające swoich dobrodziejów - jezuitów, ks. Kardynała Adama Kozłowieckiego.
Przyszło nam spać na szycie góry, w domku wolontariuszy. Nie
byliśmy sami, w nocy słychać było chichot hieny, a po ścianach chodziły niemałe,
płaskie pająki.
Widok gór o wschodzie słońca, który następował dokładnie o
6.28, zapierał dech w piersiach. Ogromna tarcza słoneczna początkowo leniwie i
nieśmiało wychylała się zza wierzchołków, by po chwili zdecydowanie już
zwiastować początek nowego dnia, początek życia.
Nieduży kościół, szkoła prowadzona przez Blue Sisters,
budynki parafii i rozległe, żywo zielone pola fasoli, często odwiedzane przez
pawiany i inne małpy, tworzyły harmonijną całość. Dalej, wzdłuż drogi mieściła
się klinika, otwierana tylko w razie potrzeby, oraz chatki tutejszego plemienia
– Lala.
Miałyśmy okazję przedzierać się przez busz, pływać w
wodospadzie, oglądać gorące źródła, jeść mięso krokodyla. Podczas pomagania w
karczowaniu drogi, czyli wyschniętego dna rzeki, zobaczyłyśmy antylopy, zebrę,
małpy – w tym bardzo liczne pawiany oraz piękne, kolorowe ptaki oraz tylko
ślady hipopotamów i krokodyli.
Droga powrotna stała się dla nas prawdziwie survivalowym
wyczynem. Wracaliśmy krótszą, bardziej malowniczą ale wymagającą, górską trasą.
Nie wystarczyło trzymać się rękoma, używałyśmy do tego także nóg, a i tak przez
większość czasu nasze ciała skakały w powietrzu.
Martyna
Świetnie dziewczyny! To musiała być niezwykła podróż, brawo za odwagę ;)
OdpowiedzUsuńPamiętam o Was w modlitwie i serdecznie pozdrawiam!!!
Ola
Ojej... Ksiadz Wojtek, Chingombe!!! :-)
OdpowiedzUsuńMy jechałyśmy tą samą trasą. Jadąc przez góry pomiędzy nami na pace jechał... sedes dla sióstr, który podobnie jak my podskakiwał na każdym kamieniu. Ostatecznie siostry dostały kibelek w całości. :-D