niedziela, 3 września 2017

Komu w drogę...

Każdego dnia mamy możliwość obserwowania kontrastów w panującej tu rzeczywistości. A zwłaszcza wtedy, gdy po śniadaniu opuszczamy parafię Św. Maryi i zmierzamy w kierunku Ichiloto. W czasie 5-6 kilometrowej drogi mamy czas na chwilę refleksji i zastanowienia nad tym, co przewija się przed naszymi oczami.

Miasto leniwie budzi się do życia. Ludzie spieszą do swoich zadań. Dzieci w pięknych mundurkach udają się do szkół. Ale nie wszystkie. Wiele z nich niesie na głowach wiadra z tutejszymi pączkami – frykasami, popcornem, kolorowymi wodnymi lodami w plastikowych woreczkach, napojami. Słowem wszystko, co mogą sprzedać przechodniom.
 



Część z nich stoi przy drodze i handluje przeróżnymi towarami: warzywami i owocami, węglem, drewnem na opał. Trudno jest odczytać ich wyraz twarzy. Podczas gdy dzieci zmierzające do szkoły, w większości wykazują zadowolenie, odprężenie i dumę, małoletni sprzedawcy prezentują całą gamę nastrojów. I tak zauważamy zmęczenie, smutek, rezygnację, znudzenie, determinację, czasem pogodę ducha i zahartowaną wesołą minę. Na chwilę, gdy nas mijają ich wyraz twarzy się zmienia. Czasem rozpogadza się i słyszymy pozdrowienie w języku bemba lub angielskim. Czasem zachowują powagę do ostatniej chwili, ale gdy tylko zobaczą nasz uśmiech, gest powitania, od razu się rozpromieniają. Stają się wtedy piękne i bardziej dostępne. Są też takie dzieci, które nie reagują na nasze wyciągnięte dłonie, hardo patrzą nam w twarz i idą dalej. Już nie dzieci a jeszcze nie dorośli, okradzeni z dzieciństwa.

Edukacja w Zambii jest płatna. Biedne rodziny nie mogą sobie na nią pozwolić. Powodem do dumy i przyszłą nadzieją staje się to dziecko, które jako jedyne spośród licznego rodzeństwa otrzymuje możliwość nauki. Wiele pomagają misjonarze, fundacje, organizacje międzynarodowe. Ks. Michał, dyrektor wspólnoty salezjańskiej w Kabwe, jest zaangażowany w adopcję na odległość, która jest dziełem Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego. Comiesięczne darowizny darczyńców pokrywają koszt opłaty za szkołę, podręczników, przyborów, posiłku.




Piękna i zarazem wymagająca jest ta droga. Nieraz idziemy w kurzu, zgiełku, pełnym słońcu. Ale ten trud wydaje się to niczym, kiedy otrzymujemy rekompensatę w postaci ciepła, dobrego przyjęcia, pozdrowienia ze strony młodszych i starszych.

Skręcamy w drogę do Makululu, skupiska slumsów. Nie zwracamy już uwagi na liczne śmieci, gryzący dym, plastikowe opakowania i butelki palone w rowie. Nie dziwią nas dzieci pozostawione samym sobie, bawiące się tym, co znajdą na ulicy, brudne, w podartych ubraniach. Wszystkie krzyczą za nami ,,Musungu, musungu…” Czasem używają naszych imion, często je przeinaczając: ,,Agnes, Agres, Agniszka; Martina, Mastina, Bastina, Dżastina”. Rozniosły je po okolicznych domostwach dzieci z oratorium. Słyszymy także imiona poprzednich polskich wolontariuszek: Pauliny i Sylwii, które spędziły tutaj rok. Gdy zaczepiają nas starsi chłopcy i pytają o nasze imiona, robimy im językowego psikusa i przedstawiamy się z Agnieszką jako Chrząszcz i Dżdżownica. Widząc ich miny, mamy niemałą satysfakcję.




W głosie wołających nas dzieci słyszymy zachwyt, jakby zobaczyły rzadki okaz zwierzęcia lub piękną zabawkę. Nie ośmielamy się im nie odpowiedzieć. Będą krzyczały do skutku. Nierzadko, mimo naszych odpowiedzi, powtarzają pozdrowienie po raz drugi i kolejny. Są dumne, że im odpowiedziałyśmy. Czasem biegną za nami, chwytają za ręce i nas odprowadzają. Część grupy idzie z nami do Ichiloto. Wtedy otwieramy punkt w insace, częstujemy je witaminą C, zajmujemy się ranami i główkami pełnymi grzybicy. Nieraz zasypujemy ich włosy pudrem przeciwgrzybiczym jeszcze w drodze.









Budowle z betonu ustępują miejsca glinianym chatkom pokrytym strzechami, ludzie siedzą na zewnątrz wprost na ziemi. Ciekawie na nas spoglądają. Część domostw, mimo ziejącej nędzy, jest bardzo zadbana. 


W drodze mijamy kobiety i dzieci niosące wodę. To zadanie należy do nich. Nieraz robi się nam żal, gdy widzimy jak wiele trudu ich to kosztuje. Najmłodsze dzieci ledwie sięgają rączkami, by podtrzymać wiadro lub kanister niesione na głowie. Wzruszające jest ich skupienie, by nie uronić ani kropelki. Woda jest tutaj ogromnym skarbem. Ks. Michał umożliwia dostęp do studni głębinowej za darmo. W dowód wdzięczności miejscowa ludność zajmuje się ogrodem warzywnym, podlewa liczne drzewa owocowe, stawia się do pracy, gdy tego potrzeba. 





W końcu dochodzimy do ogrodzonego terenu Ichiloto. Tak bardzo kontrastuje z otaczającymi go slumsami. Jego bramy są otwarte dla wszystkich. Porządek i duża, dobrze zagospodarowana przestrzeń budzi radość w naszych sercach.




O godzinie 15 rozpoczyna się oratorium. Od razu zauważamy różnicę pomiędzy nim, a tym przy parafii św. Maryi. Tam w mieście dzieci jest mniej, są bardziej zadbane, czystsze, potrafią dogadać się w języku angielskim. Łatwiej nad nimi zapanować. Tutaj, w Makululu, dzieci przedstawiają chwytający za serce widok. W brudnych, podartych, niekompletnych ubrankach. Niektóre muszą podtrzymywać sobie spodnie rączkami, bo spadają i odsłaniają gołe pupy. Praktycznie wszystkie chodzą na boso, ich podeszwy są zgrubiałe i poranione. Dzieci najmłodszych lat zajmują się swoim rodzeństwem. Widzimy obrazy zgiętej w pół 6-latki niosącej swoją dwuletnią siostrę. Z nosa cieknie im katar. Nie znają angielskiego, dlatego musimy się natrudzić, żeby coś im przekazać. Część z nich widząc białego człowieka po raz pierwszy, reaguje płaczem, jakby zobaczyło samego diabła. Mają brzuszki spuchnięte od głodu. Są żywym obrazem potrzeby, wołaniem Afryki o pomoc do świata, który znudzony jest swoim dostatkiem, wciąż nie może się nasycić, z pogardą patrzy na słabszych od siebie. 






Drogę powrotną oświetlają nam promienie zachodzącego słońca. Jest ono ogromne, nasycone kolorem nie do opisania. Robi nam się ciepło na sercu, gdy dzieci, z takim samym przejęciem, jak rano, wołają do nas. Żegnają się. Każdy chce podać nam dłoń. A my nie możemy pominąć żadnego z nich. Przystajemy i czekamy, aż najmniejsze z nich zdąży dobiec i z mieszaniną przerażenia, zaciekawienia i zachwytu wyciągnie swoją małą rączkę. Czasem prawą, czasem lewą, nieraz brudną lub oślinioną.

Przygnębiająca jest dla nas ilość osób spożywających miejscowy alkohol w nadmiarze. Sprzedawany jest w białych plastikowych butelkach, z których dzieci robią potem zabawkowe pociągi i samochody. Widzimy nietrzeźwych mężczyzn i kobiety, którzy zaniedbują swoje potomstwo lub są wobec nich agresywni, spotykamy młodzież i dzieci wysyłane po alkohol dla rodziców.





Jesteśmy już u bramy terenu parafii Św. Maryi.



Piękna i smutna, zachwycająca i sprawiająca zawód jest ta droga. Jutro wyruszymy w nią kolejny raz.



Martyna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz